Do Inle Lake chyba najbardziej chcialam przyjechac :) Chcialam na wlasne oczy zobaczyc, czy rybacy na jeziorze rzeczywiscie wiosluja nogami. Mowi sie, ze dzieciaki tu urodzone zanim naucza sie chodzic, umieja plywac.
Popularnym sposobem na dostanie sie nad jezioro do miasteczka Nyang Shwe (gdzie sie nocuje) jest wykupienie 2- lub 3-dniowego trekkingu przez gory i lasy z wioski Kalaw. My z racji tego, ze podrozowalismy nasza super toyota, musielismy przeprawic sie przez gory po super kaministych i blotnistych drogach.. Pare razy nasz samochodzik otarl sie podwoziem o wystajace kamienie i prawie zostawilismy tlumik za soba, ale udalo sie dojechac szczesliwie do celu. Tym razem nasz szofer zawiozl nas do calkiem fajnego hotelu, a tam dowiedzielismy sie, ze jesli chcemy wynajac na drugi dzien lodke, to hotel nam to zorganizuje. I nastepnego dnia pojechalismy nasza toyotka na przystan, gdzie czekal na nas juz kapitan ze swoja dluga, drewniana piroga :) Za calodzienna wodna wycieczke zaplacilismy 20$ (co bylo doliczone do rachunku za pokoj w hotelu). Przez caly dzien plywalismy po jeziorze, od wioski, przez ogrody wodne, odwiedzilismy tez domek z kobietami-zyrafami (nosza metalowe obrecze na szyji, z roznych informacji wynika, ze pierwsze obrecze zaklada sie dziewczynkom juz w wieku 5 lat, z innych - ze zaklada sie je w 9 roku zycia). Odwiedzilismy tez klasztor ze skaczacymi kotami (troche sciema, koty byly zaspane i mlody chlopak prawie na sile wyciagnal malego kotka, zeby skoczyl przez obrecz), bylismy tez na targu i w kolejnych pagodach. Pogode mielismy piekna, slonce prazylo ostro i troszke nas przypieklo, ale i tak uznalismy ten dzien za jeden z najfajniejszych dni w Azji (przynajmniej do tej pory).