Kolejny dzien w samochodzie.. Cel na dzis to dotarcie do Mandalay. Z jednej strony fajnie, ze podrozujemy w dzien, bo mozemy wiele zobaczyc, ale z drugiej strony gdybysmy podrozowali np pociagiem przez cala noc, to zaoszczedzilibysmy duzo czasu i troche pieniedzy (nie musielibysmy placic w hotelu za nocleg). No ale cos za cos...
Troche nas wytrzeslo po drodze, troche nam przygrzalo - nasza super toyotka miala klime, ale kierowca powiedzial nam, ze wlaczyc ja moze tylko w wyjatkowej sytuacji, a taka na pewno nie jest 30st. .. Jadac do Mandalay, poprosilismy o zboczenie z trasy i postoj w miejscowosci Pindaya. Chcielismy zobaczyc tu slynne jaskinie, w ktorych znajduje sie ponad 8tys. posazkow Buddy. Wiekszosc pokryta jest zlotem albo zlota farba, sa roznego rozmiaru, a niektore maja podpisy z nazwa firmy lub osoby, ktora je ufundowala. Miejsce to ma chyba duze znaczenie nie tylko dla Birmanczykow, bo w srodku spotkalismy biala kobiete, ktora siedziala na podlodze miedzy posazkami w charakterystycznej pozie medytacji i chyba miala nadzieje, ze w obecnosci tylu Buddow latwiej jej przyjdzie dostapic nirwany :) Troche zalowalismy, ze jestesmy tu z kierowca, ktory jakby mogl to by nas wwiozl do wnetrza jaskin, myslac ze my-biali to jestesmy tak leniwi, ze pokonanie kilku stopni jest ponad nasze sily. Do jaskin prowadzily bardzo fajne schody i jak na nie spojrzalam z gory to od razu przypomnialy mi sie stare azjatyckie filmy karate - nie wiem czemu :) Szkoda, ze nie moglismy sie po nich powspinac, ale nasz kierowca zawiozl nas pod same drzwi jaskin.
Na koniec moze napiszemy pare slow o tym, co to za kraj ta 'Birma' i jak sie tu zyje..
A zyje sie tu przede wszystkim biednie, co widac niestety na kazdym kroku. Turysci moga wjechac tylko do niektorych miast, do innych trzeba miec specjalne zezwolenie, do niektorych wogole nie mozna wjechac. Lokalna waluta sa kyaty (czyt. cziaty), ktore mozna wymienic w banku wg oficjalnego kursu 1$=450ky. lub na czarnym rynku (ktory jest powszechny) 1$=1100ky. Wymiana pieniedzy na tym drugim rynku jest bardzo prosta - trzeba tylko wiedziec gdzies isc :) Generalnie turysci za hotel, wejscie do muzeum, swiatyni, a czesto i za pamiatki placa w dolarach. Jedynie za jedzenie i w 'sklepach spozywczych' placi sie w lokalnej walucie. A jesli jestesmy przy 'spozywczakach', to niestety ich asortyment imponujacy nie jest. Nasze zakupy z reguly ograniczaly sie do herbatnikow i wody :) Niestety z czekoladki, na ktora mielismy wielka ochote - zrezygnowalismy. Maly batonik wielkosci naszej Princessy jest tu w cenie obiadu! A obiad to: ryz, warzywa i mieso: drob, wolowina albo wieprzowina.
Nasze telefony komorkowe tu nie dzialaja. Zreszta do tej pory nie zauwazylismy, zeby ktokolwiek z tego wynalazku tu korzystal... Komputery w kafejkach jakos dzialaja, najczesciej wolno :) Niektore strony sa blokowane przez rzad, w jednym miejscu mielismy nawet problem z wejsciem na 'onet'!
Jesli chodzi zas o srodki lokomocji, to oprocz zdezelowanych samochodow, wielkich starych ciezarowek marki Nissan Diesel lub Hino ludzie poruszaja sie motorami, skuterami lub rowerem, przy czym te ostatnie srodki transportu sa najpopularniejsze. Jedynie w Yangonie widzielismy jakies lepsze auta, ale na drodze 'miedzymiastowej' to glownie ciezarowki, stare rozklekotane auta jak nasza toyota i wozy zaprzezone w woly.