Nasz pierwszy wieczór, a może dzień? w Limie byl - hm, w sumie bardzo dlugi, bo pomimo zmecznia ponad 24h podroza poszlysmy wieczorem z naszym hostem, Kristi oraz Joelem na spacer po okolicy. Oscar mieszka w dzielnicy Lince, niedaleko Miraflores, dosc zamoznej i raczej bezpiecznej okolicy. Niedaleko jak sie okazalo jest dworzec autobusowy, o ktorym wie niewiele turystow i gdzie funkcjonuje w miare nowa linia autobusowa - co dla nas jest oczywiście bardzo dobra wiadomoscia, ponieważ jutro lub pojutrze chcemy opuscic glosna Lime i pojechac na polnoc, do Trujillo. Po spacerze, nasz host zaprosil nas do kuchni, gdzie razem z nim kazda z nas przygotowywala specjal peruwianskiego barmanstwa, czyli slynne Pisco Sour - drink skladajacy sie z wodki z winogron, rozkruszonego lodu, soku z limonki, bialek z jajek i tajemniczego skladnika x. Poniewaz kazda z nas miala go przygotowac sama, w zwiazku z czym po pierwsze - chwile to trwalo, po drugie - spowodowalo u nas spowolnienie myslenia i zmiekczenie nog :) Dolaczyl do nas takze ojciec naszego hosta oraz gosposia, Martha - nazwana przez Oscara druga mama. I w ten sposob doszlo do salsy .... ;)
Ten pierwszy dzień w Limie przyniosl nam tyle emocji, ze czujemy się jakbyśmy tu byly juz kilka dni..
Pomimo tego, ze nie spalysmy dlugo - obudzilysmy sie przed 8 (Monika nawet nieco wczesniej) i jakos nie czulysmy zmeczenia.. Szybkie sniadanko i w czworke (Agnieszka zostala w domu, zle sie czula) ruszylysmy z naszym przewodnikiem Joelem w miasto. Nasz pilot wycieczki niestety nie jest poliglota i zna tylko hiszpanski, angielski w baaardzo małym stopniu rozumie, wiec zostalam wykorzystana jako tlumaczka :) Miasto zaskoczylo nas juz na poczatku - na ulicy starsi ludzie widzac ze wyjmujemy aparaty, zaczeli usmiechac sie do nas i prosić o zdjecie. Przyjmowali pozy jak prawdziwi modele :) Klimat okolicy od razu skojarzyl nam sie z Hawaną (ktora znamy tylko z tv) - niskie, bardzo kolorowe domki, mnostwo malutkich sklepikow, stare samochody.. Im dalej szlismy w miasto, tym zabudowa bardziej sie zmieniala na styl kolonialny. Po ulicach non stop pedzily male busiki (colectivo) i nieco wieksze autobusy, z ktorych wystawaly glowy nawolywaczy-zaganiaczy.
Tak sie poczulysmy milo i swobodnie w miescie, ze nawet nie zauwazylysmy jak doszlismy do bardzo ruchliwego skrzyzowania prawie przy samym centrum miasta. A jak pisza w przewodniku, tu nalezy zwiekszyc czujnosc.. Probujac zrobic tam zdjecie bardzo staremu i obskurnemu hotelowi Sheraton, w ulamku sekundy podbiegl do mnie jakis mlody koles i wyrwal mi aparat z reki zostawiajac mi tylko sznureczek od niego na nadgarstku... Zdarzylam tylko wrzasnac za nim- i juz go nie bylo! Kilku facetow stojacych obok puscilo sie w pogon, zachaczyl mnie jakis policjant pytajac jak byl ubrany i tez pobiegl. Mi tylko mignela czerwona kurtka miedzy samochodami i tyle. Zla i wsciekla na sama siebie juz mialam placz na koncu nosa z bezsilnosci i wlasnej glupoty, gdy ktos zawolal ze go zlapali.. No tak, ale zlapali goscia w bialej koszuli, a nie czerwonej kurtce. Okazalo sie ze spryciarz zrzucil kurtke po drodze, zeby nikt go nie poznal! Policjant wyjal z jego kieszeni aparat - caly i dzialajacy! Normalnie, nie do wiary! Nie mam pojecia jak go zlapal bo biegl naprawde szybko i sprawnie slalomowal miedzy samochodami na ulicy. Dostalysmy wiec niezla lekcje - od tej pory bedziemy sie bardziej pilnowac. Cale to niemile wydarzenie tylko przyspieszylo nasza decyzje o kupnie biletow na wieczor do Trujillo.
Chcielismy zobaczyc na Plaza de Armas zmiane warty, ale okazało sie ze dzien wczesniej zmarł ex-prezydent Peru i wlasnie odbywac sie bedzie przeniesienie jego ciala z katedry do Palacio del Gobierno. Bylo rzucanie białych kwiatow na trumne z okien, oklaski, wiwaty, orkiestra.. Jednym slowem - zalapalysmy sie na niezle wydarzenie :)
Niestety, na dalsze zwiedzanie nie bylo juz czasu, bo Oscar mial dla nas przygotowac obiad (a w zasadzie to Martha). Liczylysmy na jakis skromny poczestunek, a tu czekal na nas pelny stol - pyszna salatka z surowych brokulow, salaty, guacamole i wieeelkich ziaren kukurydzy, które przypominaly wielkościa biala fasole. Do tego gotowany ryż, juka (ale nie ta z naszej polskiej doniczki ;) i pyszna ryba! Naprawde, bylysmy pod wielkim wrazeniem. I az glupio nam sie zrobilo na myśl, ze Oscar umowil sie z innymi ludzmi z HC na wieczor a my chcemy jechać. W zwiazku z tym po raz kolejny zmienilysmy plany - jutro jeszcze pozwiedzamy Lime i dopiero w srode wieczorem pojedziemy do Trujillo. Po obiadku nasz host zabral nas nad ocean. Niestety z braku slonca nie bylo zbyt cieplo, widocznosc przez mgle (garua) tez nie byla najlepsza, ale sama dzielnica portowa bardzo nam sie spodobala. Duzo ladnych, zadbanych domkow, spokojnie, no i co chwile krazyl kolo nas policjant na rowerku, co dodatkowo dawalo nam poczucie bezpieczenstwa. W koncu w obecnosci policjanta (i to dosc przystojnego) chyba nic nam nie grozi ;)