Dojechalysmy szczesliwie do Limy. Z lotniska odebral nas Joel, kolega naszego hosta Oscara, u ktorego wlaśnie okupujemy z Monika 2 komputery. Ale po kolei..
W niedziele (15.10) spotkalysmy sie z Teresą i Moniką w Warszawie. Na lotnisku mialysmy byc 4:30 rano w poniedziałek, więc z Monika sprawdzilysmy jak się sprawuje Teresa jako host ;) Po wieczornych plotach, sprawdzeniu, czy wszystko wzięłysmy (ja brak szczotki do wlosow, Monika brak stroju kąpielowego - na szczescie rzeczy bez których mozna sie obejsc) poszlysmy spac ok. 1:30.- Nie pospałysmy wiec długo :) Pobudka o 3, o 4 przyjechala po nas prywatna taxówka Teresy - jej brat Tomek (bardzo dziekujemy panu szoferowi :). Na lotnisku czekaly juz na nas Ania i Agnieszka. Odprawa poszła szybko i sprawnie. Nasze internetowe bilety okazaly się prawdziwe i tak oto wyladowalysmy na lotnisku Schipol w Amsterdamie. Tu 2 i pol godziny przerwy. Szybko znalazlysmy nasz gate - naszą bramę do Peru i już spokojnie poszlysmy sie przejsc po lotnisku, które jest naprawde imponujące! Do tego - tak jak czytalam w czyjejs relacji - na pięterku są super wygodne rozkladane fotele-lozka, na których mozna się zdrzemnac. Nie omieszkalysmy zrobic sobie na nich zdjecia ;)
Moje przeziębienie na szczęście prawie minęło. Interwencja sobotnia u drugiego okulisty okazala sie strzałem w dziesiatke , bo nowy zestaw kropel bardzo mi pomógł - oczy przestaly mnie w końcu swędzieć.
W samolocie dopadla nas w trójke głupawka - nie wiadomo, czy z niewyspania, zmęczenia czy po prostu z faktu, że naprawde lecimy do PERU! Przed nami bylo 9 h lotu do Bonaire, tam godzina przerwy, a potem prawie 4 godziny lotu do Limy. Tam ma na nas czekac host z szyldem "Monika" - ciekawe czy dobrze napiszą jej imię ;)
W samolocie na trasie Amsterdam-Bonaire wypelnialismy śmieszne "Andean Migracion Card", gdzie przeczytalyśmy, że "In Peru commerce sexual exploation of children and teenageres is punished by jail". Hm, będziemy uważać ;) Monika prosiła wspomnieć jeszcze o fajnych turbulencjach w czasie lotu, wiec wspominam ..;) W ogóle to nie dali nam pospac, bo co chwile przychodzily stewardesy z piciem, jedzeniem, znowu piciem, znowu jedzeniem itp.
W Bonaire pozwolili nam zejsc "na ziemie" pomimo krótkiego - niewiele ponad godzinnego postoju. Niestety informacje podane przez pilota okazaly sie prawdziwe - na zewnatrz było ponad 30stopni!! A my- dlugie spodnie (Teresa nawet spodnie z podgrzewaczem: polarem od wewnatrz), buty traperki, kurtki.. Wszystkich nas skierowali do malenkiej poczekalni na malutkim lotnisku, gdzie oprócz toalety, małej kawiarenki i sklepu bezclowego bylo tylko pare ławek do siedzenia. Po godzinie - z powrotem do samolotu. Mamy tylko nadzieje, że w Peru bedzie chlodniej, choc z ostatnich niedzielnych wiadomosci jakie Monika dostala od kolezanki, która była niedawno w Peru - temperatura w Trujillo ma dochodzic do 40stopni! Ups..
W trakcie tych kilkunastu godzin powstaly nasze pierwsze "hasla wyjazdu", ktorych znaczenie jest tylko nam znane: mi, czyli Arice, Monice i Teresie: 1) prokura 2) wibrama 3) where is "there"? Hm, jak na pierwszy wspolny dzień - całkiem nieźle ;)
A, no i oczywiscie nie wspomnialam o jedzeniu z niespodzianką. W pudeleczku z ciasteczkiem, sałatką i czymś co troche przypominalo hamburgera, ale Teresa ocenila jako "cos w stylu indyjskim" znalazlysmy ołówek, a na pudelku grę sudoku :) Nie omieszkalysmy sie do niej dobrac, w koncu podczas 9-godzinnego lotu można sie trochę znudzic...
Na nogach jestesmy dzis ponad 24h. W ciagu calego dnia pokonalysmy ponad 11 700 km (7300 mil), 3 razy startowalysmy i 3 razy ladowalysmy. Na początek wystarczy.. Ostatnie ladowanie bylo nawet przed czasem okolo 40 minut. I o dziwo po wbiciu nam pieczątek do paszportów okazalo sie, że bagaże już jeżdzą na taśmie. I na szczęście żaden się nie zgubil :) Po wyjsciu z odprawy od razu zaatakowali nas naganiacze hotelowi i taksiarze, ale twardo wymigiwalysmy sie tlumacząc, że czekamy na "friends". Nasz host dostał informacje, że przylatujemy o 18:55 czasu lokalnego, więc musialysmy na niego chwile poczekac. Dzieki temu mialysmy okazje obserwować powitania rodzin peruwiańskich - najbardziej spodobal się nam wielki różowy transparent z napisem po hiszpańsku "Witamy w domu, kochamy Cie (i tu bylo imie .. nie pamietam jakie, ale na pewno 3-czlonowe) . Do tego dzieciaki stały z kwiatami, a mamuska trzymała kolorowe balony :) Niestety nie zobaczylysmy kto byl szczesliwym posiadaczem takiej fajnej rodzinki, bo zjawil sie nasz host. Po malych naradach postanowilysmy pojechać busem, nie taxi. Przystanek wygladal dokladnie tak, jak piszą w przewodnikach - podjezdza maly busik (colectivo), otwiera się okno albo drzwi i koles krzyczy glosno nazwę ulic, przez ktore bedzie przejezdzal. Kto chce wsiada - byle szybko, bo z tyłu nadjezdzaja kolejne busy, ktore trabia niemilosiernie. Musielismy troche poczekac, bo busiki male, a nas 5 plus plecaki = klopot ze znalezieniem wystarczajacej ilosci miejsca wolnego w busie. Ale w końcu sie udalo. Jadac przez miasto nie moglysmy sie nadziwic, jak ci kierowcy jeżdza - ciagle trabia, pchają się, prawie że "parkuja sobie na zderzakach". Pomimo poznej pory cale miasto jest oswietlone kolorowymi neonami, i jak to powiedzial nasz host: " w Limie najczesciej można spotkach: kasyna, budki telefoniczne, kafejki internetowe i chińskie zarcie" ;) Rozbawila nas też budka z policjantkami na wielkich skrzyżowaniach - jak sie okazalo, pani siedzi tam po to, zeby pilnowac ruchu, bo nikt nie przestrzega swiatel i dlatego pani policjantka z wielka świecaca na czerwono palką wskazuje kto moze jechac a kto ma czekac...
Podsumowanie Tereski: Lima to mix z klimatow: krajow arabskich, Indii i Europy....
W domu naszego hosta czekala na nas jeszcze jedna "hostowa" dziewczyna - Kristi z Kanady, zastawiony owocami stol oraz soczek "chicha", wyglądem przypominający trochę sok z czarnej porzeczki.
Uff, na szybko to tyle.. Reszta jutro :)