Niebieska: sms doszedl, mms jednak nie :(
Ala: ryzu ci u nas dostatek :) A ostatnio to bylo tak:ryz z lewej, kukurydza z prawej, a pieprz czerwony przed nami - zupelnie jak na mojej farmie na facebooku :)
Wrocilismy po 2 dniach do Guilin! 2 dni spedzilismy w zupelnie innym swiecie i to bylo to co tygryski lubia najbardziej :) Wioska, pianie kogutow, SWIEZE powietrze i malo turystow :) Pojechalismy na Tarasy Smoczego Grzbietu w okolice Longsheng. Za rada Grzeska (wielkie dzieki!) pojechalismy na tarasy oznaczone na tarasowej mapce jako rozowe, nazywane Jinkgeng czy jakos tak. Droga z Guilin byla bardzo malownicza i bardzo kreta, a ze jechalismy przez gory, wiec bylo na co patrzec. Widac, ze kierowca zna droge jak wlasna kieszen, bo wywijal na zakretach mocno, az nam zapieralo momentami dech :) To byl rajd prawie jak z Cuzco do Santa Marta w Peru. Dojechalismy do bramy przed wioska Dashai, wysadzili nas, kazali isc, no to poszlismy przed siebie. Z ciezkimi plecakami (troche im przybylo od czasu wyjazdu z PL), w niesamowitym upale, ruszylismy sciezka w kierunku, w ktorym szli wszyscy. Za zakretem pokazala sie niesamowita wioska, kilka, moze kilkanascie domow drewnianych, niektore na palach, niektore nie. Miedzy nimi koryto - pewnie w porze deszczowej plynie tu potoczek. A wszystko to miedzy tarasami i gorkami - po prostu bajka :) Nie ma uliczek, tylko kamieniste sciezki gora dol, po ktorych biegaja kurczaki babcie z koszami bambusowymi na plecach zasuwaja jakby mialy 15 lat, podczas gdy my, bilasy - ledwo oddech lapalismy... Wstyd normalnie! Chyba trzeba bedzie zapisac sie na jakas silownie po powrocie :) Jakis fartem trafilismy chyba do najwyzej polozonego 'hotelu'. Za brama zaczepilo nas kilka kobitek z pytaniem, czy szukamy noclegu, ale kazdej mowilismy, ze nie, bo sami chcielismy sobie wybrac spanie. Na koncu przyczepila sie do nas jedna dziewczyna i tak jakos szla z nami.. Po drodze pokazala nam wizytowke ze zdjeciem hotelu (wszystkie wygladaja tak samo), podala cene 80, my na to ze za drogo, stanelo na 50. My do niej, ze chcemy spac wysoko, ona ze ok i tak jakos doszlismy do hotelu, ktorego nazwy nie podam, bo byla po chinsku :) Pokoj okazal sie calkiem ok, Z WIDOKIEM NA TARASY!! Byl nawet telewizor :) ale za to w lazience tylko lodowata woda. Chyba prosto z gorskiego strumyka... Warunki jak w gorskim schronisku, ale nam wiecej nie trzeba bylo. Zjedlismy cos na szybko i ruszylismy podziwiac ryzowe pola... Niestety nie trafilismy na pore, kiedy ryz sie sadzi i pola sa 'zalane' woda, co wyglada bardzo malowniczo (jak na prawie kazdej pocztowce). Ryz wlasnie zakwitl i albo byl juz zebrany albo zaczynali go zbierac... Ale i tak tarasy wygladaly pieknie! Spacer na najwyzszy punkt widokowy (ok.1180 mnpm) nie byl jednak tak piekny, bo ciagle pod gorke, po kamiennych schodkach, w niezlym upale - zasapalismy sie jak na wielkim murze :) Na szczescie turystow tu prawie nie bylo, tylko szum potoczku gdzies za drzewami, swiergot ptaszkow - totalna odmiana od halasu zepsutych hamulcow i ciaglego trabienia. Po tarasach chodzilismy chyba ze 3 godziny, robiac sobie przerwy w cieniu i pstrykajac fotki na lewo i prawo. A jak sie juz nachodzilismy, to zeszlismy do jednej z 3 knajpek w naszej wsi. Zamowilismy kawe i zaczelismy grac w kosci. Zaraz doszlo do nas dwoch malych ciekawskich chinczykow - prawie nam sie polozyli na stole :) No to dalismy im rzucic koscmi raz, potem drugi.. Potem doszly jeszcze 2 dziewczynki, potem jeszcze jedna, a potem gra wymknela nam sie spod kontroli, bo dzieciaki wyrywaly sobie kosci z reki i juz nie wiedzielismy kto rzuca za mnie, a kto za Liska :) Co chwile podchodzil tez ktos ze 'starszyzny', patrzyl chyba w co gramy i czy dzieciaki za bardzo nam nie przeszkadzaja..
To byl bardzo fajny koniec dnia, bo za chwile (ok.19tej) zrobilo sie ciemno i poszlismy do swojego 'hotelu' ogladac tv, bo cala wioska utonela w ciemnosciach.
Rano obudzily nas chyba ok. 5 jakies glosy, chyba wioska zcczela sie budzic.. Ale na milosc boska, czemu tak wczesnie jak jeszcze jest ciemno za oknem? Hmm.. Poszlismy spac dalej... Potem znowu jakies glosy, ale nie dalismy sie zwlec z lozek. Co prawda czekalismy na wschod slonca, ale nam chyba nie sa pisane takie romantyczne widoki, bo slonca dzis nie bylo, tylko bialo-szare niebo :/ Ok. 7 znowu sie zerwalismy. Tym razem obudzil nas glosny ryk swini, ktora chyba zarzynali na obiad. Darla sie przeokropnie... Bidulka... (potem widzielismy pol swini przygotowanej do sprzedania, wiec chyba jednak poszla pod tasak). Przynajmniej wiadomo, ze bedzie swieza wieprzowinka dzis w ryzu... Jeszcze nam pocwierkaly ptaszki i stwierdzilismy, ze chyba nie dane nam jest sie wyspac. Sniadanie zjedlismy w naszym 'hotelu', po naszemu nazwalibysmy to 'agroturystyka', ale w chinskim chyba nie ma takiego slowa. Dostalismy smazony (czyli troche spalony) ryz z warzywami. Niby w 'menu' byla cena 20 julkow (co jest dosc wygorowana cena), ale powiedzielismy ze zaplacimy 15 nie wiecej i sie zgodzili. Pogoda juz nie byla taka piekna jak dzien wczesniej, tarasy i wioski, w ktorych mieszkaja czlonkowie plemienia Yao zwiedzilismy w sumie dzien wczesniej, nie chcielismy tez wracac od razu do Guilin - bo nie ma tam juz nic ciekawego - postanowilismy pojechac wiec na inne tarasy. Na te, na ktore jezdza wszystkie wycieczki, czyli do Ping'an. Turystow rzeczywiscie bylo tam mnostwo! Sama wioska duzo wieksza niz nasze Dashai, wiecej hoteli, restauracji- nawet takich z europejskim menu, wiecej sklepow z pamiatkami - jednym slowem duzo bardziej turystyczne miejsce i duzo mniej klimatyczne. Tarasy duzo mniejse - obeszlismy je w godzine, ale rownie malownicze.
Popoludniu z niewielkimi trudnosciami wrocilismy do Guilin, ale juz do innego hostelu (Flower), tanszego i LEPSZEGO niz Backstreet Youth Hostel i jutro z rana wybieramy sie na rejs po rzece Li, ktora splyniemy do Yangshuo, naszego przed ostatniego punktu rajdu po Chinach...
Pozdrawiamy i calujemy! :)