Dolecielismy szczesliwie do Shanghaiu. Nie bylo kontroli panow w bialych kombinezonach sprawdzajacych kazdemu temperature ciala (to w obawie o rozprzestrzenianie sie swinskiej grypy), ale trzeba bylo wypelnic formularz i podac, czy mialo sie kontakt w ciagu ostatnich 7 dni z kims chorym, czy nie ma sie przypadkiem goraczki, kaszlu itp itd. Sama podroz byla calkiem ok, duzo wygodniej sie podrozuje KLM'em niz ruskim Aeroflotem. Obsluga duzo milsza, co chwile pani chodzila i przynosila cos do picia, jedzonko tez bylo calkiem smaczne.
O tym jacy sa Chinczycy moglismy sie przekonac zaraz po starcie. Przed nami siedzialo 2 skosnookich i ledwo pojawila sie sygnalizacja, ze mozna odpiac pasy, Chinczyck wystartowal do stewardes. A po chwili wrocil z .... ciepla zupka chinska w plastikowym pojemniku :) Potem zanim stewardesy zdazyly przejsc z napojami, on juz wracal z termosem z herbatka. Nie ma to jak swoj prowiant w samolocie... Dobrze, ze jeszcze nie zaczeli charkac i pluc.
Na lotnisku rozmienilismy od razu dolce. W 2 kantorach byly 2 rozne kursu, 1$=6,65 juana albo 1$=6,75 juana. Wymienilismy dolce na julki i poszlismy szukac szybkiej kolejki maglev, ktora jako jedyna na swiecie zasuwa 430km/h! Oznaczenia na lotnisku byly nie tylko w krzaczkach, po naszemu tez, wiec nie mielismy wiekszych problemow z dostaniem sie na peron. Smieszne maja tu bilety- jak nasze karty telefoniczne.
Czekalismy, az nasza kolej pomknie obiecywane 430km/h, zeby zrobic zdjecie predkosciomierzowi w przedziale, ale sunelismy 'tylko' 300 i zanim sie zorientowalismy, to juz dojechalismy do nazwijmy to 'centrum' miasta. Stad tylko pare stacji metrem i juz bylismy w "Mingtown Etour International Youth Hostel" (informacje jak dotrzec do niego dostalismy mailem i wydrukowalismy sobie jeszcze w Polsce). Mieszkamy w samym centrum, obok Mariotta, salonu Porsche i Ferrari, niedaleko Wielkiego Teatru i prawie przy glownej handlowej ulicy Szanghaiu - Nanjing Road. W hostelu - szybki prysznic, zamiana dlugich spodni na krotkie, bo pieronsko goraco i w miasto! Na poczatek poszlismy w kierunku Nanjing Road, czyli takiej naszej Florianskiej. Po lewej sklepy Rolexa, Chanel, kilkupietrowe domy towarowe, Mango, Zara i jakies tutejsze marki. Co chwile ktos chcial nam sprzedac Rolexa albo T-shirta Lacosty.. Jednym slowem handel kwitnie :) Ale trzeba powiedziec, ze sa sprytni, bo biegaja z kartka, na ktorej maja male zdjecia roznych produktow, rozkladaja ci kartke przed nosem i pokazuja co maja. Wiec tak naprawde nie widac, zeby ktos-cos sprzedawal na ulicy. Tak powinny robic nasze babcie przekupki w okolicach Kleparza, nie musialyby co chwile pakowac manatek i uciekac z wielkimi torbami przed Straza Miejska :)
Ulica Nanjing Road doszlismy do rzeki Huangpu i Bundu, czyli dzielnicy portowej. Niestety z powodu zblizajacych sie targow Expo 2010 wszystko jest rozkopane. WSZYSTKO! Naprawde tutaj powiedzenie, ze cale nabrzeze jest rozkopane oznacza, ze naprawde CALE jest w przebudowie, wiec nie wiele moglismy zobaczyc. Na szczescie mini porcik zostawili w spokoju i moglismy poplynac statkiem po rzece i podziwiac z wody panorame Szangahaiu. A trzeba przyznac, ze miasto pomalu przypomina Manhatan - mnostwo wysokich, szklanych budynkow i mnostwo dzwigow, ktore stawiaja kolejne biurowce.. Wszystko to powstalo dosc niedawno, bo po 1990 roku, kiedy to postanowiono tereny rolniczej dzielnicy Pudong zamienic na nowoczesna Strefe Ekonomiczna. Tereny rolnicze przeniesiono za miasto, a na 350 km rozpoczeto budowe wiezowcow.
Wracajac do hostelu poszlismy na kolacje do baru, ktory wybral Marcin. Wygladal calkiem fajnie, ale jak dostalismy karte.. juz bylo gorzej :) Wszytkie dania byly pieknie pokazane na zdjeciach, niestety napisy pod nimi byly tylko w krzaczkach, wiec moglismy wybrac cos jedynie pokazujac kelnerowi palcem. A chcielismy cos co nie mialo oczu, nie wygladalo jak jakies wnetrznosci, ani zadna meduza. Zapytalismy wiec goscia o chickena. Pokazal w karcie 2 dania. Marcin wybral jedno z nich, a ja bezpiecznie wybralam pierozki, o ktorych slyszalam, ze w Chinach sa calkiem dobre. Pytanie bylo tylko jedno - co bedzie w srodku?
Najpierw przyniesli danie dla Marcina. Czyli wielka miske z plywajacymi w jakims sosie kawalkami pocietego kurczaka prosto spod tasaka, czyli z kosmi, skora i cala reszta. Do tego kawalki papryczki chili i szczypiorek. Mnie juz po powachaniu tego czegos zaczelo szczypac w oczy, a jak zjadlam pierwszy kawalek - trzeba bylo szybko czyms zapic, bo ogien byl piekielny :) Marcin na twardziela zjadl kilka kawalkow zanim przyznal sie, ze tez go 'cos piecze'. Na szczescie moje pierozki nie byly az tak hardkorowe. Mialy w srodku mieso niewiadomego pochodzenia, ale przy daniu Marcina byly super zajebiste :) Aha, no i warto dodac, ze sztuccow tu nie znaja, wiec miesko i pierozki trzeba bylo wsuwac paleczkami. Za cala nasza kolacje zaplacilismy ok. 20zl, wiec calkiem niezle w porownaniu do cen w PL.
W miedzy czasie zrobilo sie ciemno i wracajac do hostelu cyknelismy pare fotek Shanghaiu by night, a trzeba powiedziec, ze iluminacje swietlne maja tu niezle! Chcielismy tez wczoraj cos skrobnac w necie, ale komputery w naszym hostelu okazaly sie zajete. Koles w recepcji narysowal nam mapke jak dojsc do najblizszej (oddalonej o 20 minut) kafejki, ale niestety nie znalezlismy jej. Poszukalismy innej, zaznaczonej na mapce w przewodniku, ale tym razem okazal sie to byc Internet w Salonie Fryzjerskim :) Za korzystanie z kompa nic sie nie placi, ale trzeba przynajmniej dac umyc sobie glowe.. A ze nie o to nam chodzilo, to poszlismy szukac dalej. Niestety nasze poszukiwania zakonczyly sie niepowodzeniem, co spowodowalo lekka frustracje i lekkie wku... ^&*%$. W Kambodzy i w Birmie nie mielismy takich problemow ze znalezieniem Internetu jak tu! Poza tym myslelismy, ze slowo Internet jest slowem miedzynarodowym, ale okazalo sie ze nie tutaj. Nikt nie wiedzial o co nam chodzi :/ Ale teraz juz wiemy, ze trzeba mowic "kompjuter kompjuter" z sugestywnym pokazaniem palcow piszacych po klawiaturze. Dlatego tez dopiero dzis tzn w niedziele dajemy znaki zycia.
Jakie bylo nasze pierwsze wrazenie po przyjezdzie? Hm.. Szanghai to wieeelkie miasto i ciezko tak naprawde wyczuc, ze jest sie gdzies na koncu swiata w innej kulturze. Ulice jak u nas, samochody jak u nas - Merole, Audi, Hondy, Toyoty, Suzuki, Maseratii, Porchaki, ale nikt nie przestrzega tu sygnalizacji swietlnej. To, ze piesi maja zielone wcale nie oznacza, ze mozna spokojnie wejsc na pasy i ze samochody, ktore maja czerwone beda grzecznie stac i czekac na zmiane swiatel. One po chamie pchaja sie na pasy i jeszcze na nas trabia! A trabia tu wszyscy i wszedzie, a najwiecej male, stare i smierdzace skuterki :) Ale o dziwo, jezdza bardzo cicho - Marcin stwierdzil, ze sa chyba elektryczne. Duzo Chinczykow jezdzi na rowerach, ale takich starych, oldskulach, zardzewialych i skrzypiacych, ale nikt sie tu tym nie przejmuje. Babcie chodza w pizamach po ulicach (jak w Birmie) i tez maja luz :)
Poza tym na kazdym kroku jest tu Starbucks Coffee i McDonald. I wszedzie kolejki!! Nawet do wejscia do autobusu.
Jesli chodzi o orientacje w terenie, to na szczescie wszedzie na drogowskazach i przy nazwach ulic obok krzyzykow jest tez napis 'po naszemu', wiec na razie nie jest zle.
Cintorki: Jesli sms nie doszedl (a nie wiemy czy doszedl, bo z tym tu jest roznie) WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!! Wypilismy chinska herbatke za Wasze zdrowie :))