W okolicach Pekinu Mur Chinski mozna zobaczyc w kilku punktach: 1) Badaling - najpopularniejsze i najbardziej zatloczone miejsce i dlatego tu nie pojechalismy, 2) Mutianyu - na temat tego miejsca czytalismy sprzeczne opinie, wiec wolelismy nie ryzykowac, 3) Jishanling-Simatai - tutaj przyjezdza sie do Jinshanling i idzie murem ok. 4-5 godzin, ok. 10 km do Simatai. I tu pojechalismy! Mozna to zrobic na wlasna reke (jak - opis jest na www.travelchinaguide.com), ale jest to troche skomplikowane, bo trzeba najpierw jechac autobusem miejskim, potem podmiejskim, a na koniec lapac taxi. Nasi hostowi znajomi - Amerykanscy Hindusi wykupili przez hostel w biurze turystycznym te wycieczke za 320 julkow i my zrobilismy tak samo. W cenie byl transport, bilety wstepu i lunch. O 6 rano mial nas zabrac bus spod hostelu, wiec trzeba bylo wstac o nieludzkiej godzinie chwile po 5 rano.... Jakbysmy chcieli tam pojechac na wlasna reke, to pewnie wstalibysmy o 8, co rownaloby sie powrot do hostelu o 22giej, wiec nawet lepiej, ze ktos to zorganizowal za nas :) Jinshenling jest oddalony od Pekinu o ponad 120km, jechalismy tam ok. 3 h. Dzieki temu, ze wyjechalismy tak wczesnie - moglismy zobaczyc jak zyje miasto bladym switem. No wiec co robia Chinczyki tak wczesnie rano? Jogginguja sie... wzdluz glownych ulic miasta! Lepiej by chyba zrobili zostajac w domu, bo ktos nam powiedzial, ze powietrze w Beijingu jest tak zanieczyszczone, ze oddychajac nim to tak jakby sie palilo 70 papierosow dziennie! Ale o dziwo, tylko nieliczni chodza w maseczkach na twarzach.
Pierwszym etapem zdobywania Chinskiego Muru byl wjazd kolejka na gore. Mozna to ominac i wspiac sie trasa troche na okolo, co zajmuje jakies 45 minut, ale z racji tego, ze bylismy 'z wycieczka' mielismy wyznaczony czas na lunch i musielismy sie w nim zmiescic, co oznaczalo 'tylko' 4 godziny na mur. Potem okazalo sie, ze dobrze zrobilismy nie pchajac sie tam, bo maszerowanie po murze wcale nie bylo takie latwe i pot lal sie z nas strumieniami! :) Wjazd na gore byl niestety dodatkowo platny (40 Y), ale nie mielismy wyjscia..
10 kilometrowy odcinek okazal sie niezlym wyzwaniem dla naszych lydek. Droga prowadzila caly czas w gore w dol w gore w dol. Czasem po schodkach, a czasem po kamieniach. Zastanawialismy sie przez chwile, jak to jest, ze te schodki sa tak wysokie jak na meksykanskich piramidach, tzn do kolan - a Chinczyki w wiekszosci sa tacy mali :) Po drodze minelismy 32 wieze. Niektore w lepszym stanie, inne w gorszym. Zabawne bylo to, ze NA KAZDEJ staly handlarki z woda, cola lub piwem. Jesli one wdrapuja sie tam CODZIENNIE, to wielki rispekt dla nich, bo my juz w polowie bylismy mokrzy jak swinki i ledwo zywi. Pogoda nam dopisala, bylo cieplo- az za bardzo, ale niebo z racji duzego smogu nad miastem bylo biale i niestety zdjecia nie wyszly nam tak jakbysmy tego sobie zyczyli. W niektorych fragmentach trzeba sie bylo troche powspinac, wrecz na czworaka, do jednej z wiez nie bylo schodkow do wejscia i zejscia, trzeba wiec bylo sie wdrapac i wskoczyc jakos, a zeby zejsc to juz trzeba sie bylo niezle nagimnastykowac (widac to na jednym ze zdjec jak Mesh pomaga Jay'owi zejsc).
Jednak widoki przez cala droge i wesole towarzystwo naszych Amerykanskich Hindusow rekompensowalo caly wysilek i pot wylany podczas tych 4 godzin. Obaj sa niezlymi zartownisiami, a Jay zachowuje sie i robi miny jak brat Willa Smitha w serialu Bajer z Bel-Air, pamietacie go? :)
Podobno Mao kiedys powiedzial, ze 'Mezczyzna, ktory nie wspial sie na Wielki Mur nie jest prawdziwym mezczyzna", wiec uroczyscie moge oglosic, ze "Lis jest prawdziwym twardzielem" :)
Najfajniejszy byl jednak powrot z Muru i gor do cywilizacji. Mozna bylo zejsc na parking sciezka albo zjechac na linie nad woda :) Oczywiscie wybralismy to drugie rozwiazanie (platne dodatkowo 40 Y). 20 sekund frajdy i that's all. Wielki Mur mozna odfajkowac ;)
To jednak nie byl koniec atrakcji na ten dzien. Co prawda po spacerze pojechalismy na lunch, ktory byl naprawde bardzo smaczny (rodzaj szwedzkiego stolu), ale zanim dojechalismy do Pekinu, wykapalismy sie itp itd to zoladki zaczely dawac znac o sobie. Chlopcy zabrali nas na kolacje do lokalnej knajpki, ktora polecil im dzien wczesniej Joe, wlasciciel hostelu. Zamowilismy 3 dania, 4 miski ryzu i po piwku dla kazdego. Kazdy z nas bral sobie po kawalku z kazdego talerza i wcinal. Jedzonko bylo naprawde pierwsza klasa, w koncu cos pysznego! Dostalismy jagniecine lekko na ostro, tofu z warzywami i kurczak z warzywami. Oprocz nas w knajpie byli sami lokalsi. Jedli, pili, palili - rzucali niedopalki na podloge. Siedzieli rozwaleni przy stole, bez koszulek, z brzuchami i nieowlosionymi klatami i patrzyli na nas, bialasow jak jemy i co jemy. A jedlismy paleczkami, calkiem nam to szlo, aczkolwiek do wprawy Chinczykow jeszcze nam ciut brakuje :) Faceci ze stolika na przeciwko nas, najpierw cos zaczeli do nas zagadywac, a potem nam postawili piwo. Jay uczyl sie troche chinskiego, wiec podszedl do nich i zaczal z nimi dyskutowac. Na jego 1 krotkie zdanie, Chinczyki przekrzykiwali sie i mowili 10 swoich :) Zrobilo sie wesolo, lokalsi zaraz przeszli do robienia sobie zdjec z kazdym z nas osobno, potem zaproponowali nam lokalna wodke (ktora potem widzielismy w sklepie - butelka za 1$ - to musi byc COS :)) , ale grzecznie odmowilismy. No i na dowidzenia umowilismy sie z lokalsami na nastepny dzien na jedzenie i karaoke :)) Ale niestety nastepnego dnia nie dotarlismy, bo w hostelu przygotowano nam na kolacje pyszne pierozki i troche sie nie wyrobilismy czasowo...