Dzisiejszy dzien spedzilismy aktywnie na rowerach. Az nasze posladki zmienily ksztalt z miekkiego na twardy, a nogi odmowily posluszenstwa. Niestety w naszym hostelu od wczoraj cena za pozyczenie roweru wzrosla wraz ze zmiana laski na recepcji, wiec zostalismy zmuszeni do wyjscia w miasto w celu znalezienia tanszych opcji. W hostelu chcieli 35 julkow za 1 slownie JEDEN gorski rower, a my zaplacilismy 30 za 2, slownie DWA gorale, w calkiem niezlym stanie. Zaopatrzeni w mapke ruszylismy na podboj okolic Yangshuo, a dokladniej wiosek w poblizu. Chcielismy tez zobaczyc jakies mostki, z ktorych slynie okolica. Juz na starcie zaczepila nas jakas Chinka, ktora widzac ze meczymy sie nad mapa probujac dojsc do tego, czy jeszcze jechac prosto czy juz skrecic w lewo z usmiechem wskazala nam droge w lewo. No to pojechalismy. Chinka za nami. Po jakiejs chwili, gdy znowu nie wiedzielismy gdzie jechac, Chinka wskazala nam droge - w lewo :) I tak sobie jechalismy - my, a za nami lub przed nami Chinka.
Droga byla bardzo malownicza, prawie jak wczorajszy rejs statkiem ;) Pogoda niestety znowu byla taka sobie - bez slonca, ale i bez deszczu. Niebo znowu koloru bialo-szarego i wszystko za 'lekka mgielka'. Jechalismy przez male wioseczki, obory, krowy, pola, stawy z rybami i - stozkowate gorki. Mniej wiecej po godzinie ciagla obecnosc Chinki zaczela nas denerwowac. Na poczatku myslelismy, ze ona niby taka mila i chce nam pomoc, ale w pewnym momencie to juz zaczelo byc podejrzane. Na pewno bedzie chciala za te pomoc kase! Albo nas zaprowadzi do swojego domu i bedzie chciala nam wcisnac jakies 'pamiatki'! A moze nas wywiezie w pole, gdzie bedzie czekal jej maz i 5 braci- ukradna nam rowery, plecaki i zostawia w samych majtach... Albo moze chce nas wcisnac gdzies na bamboo rafting (czyli splyw po rzece Li na bambusowych tratwach, co przerabialismy juz w Tajlandii). Z tych wszystkich domyslow, trafny byl ten ostatni :) Jak dojechalismy juz do mostku, to najpierw padlo haslo o 'bamboo', a jak powiedzielismy ze nie, to moze 'lunch'? Ale my nie bylismy glodni, wiec i z tej propozycji nie skorzystalismy. Chinka byla ewidentnie zawiedziona, w koncu jechala z nami ponad 2 godziny i zadnego z nas pozytku miec nie bedzie..
Do miasta wrocilismy juz asfaltowa droga, bo dupki od twardych siodelek zaczely nas juz bolec. Na obiad dzis zaszalelismy i zamowilismy sobie jeden z lokalnych przysmakow, czyli 'beer fish'. Jest to ryba, ktora przypomina troche naszego pstraga, ale ma inna paszcze, tzn taka splaszczona jak rekin. Smakuje calkiem dobrze, ale trzeba uwazac, bo ma duzo osci.
Tutaj warto wspomniec o lokalnych przysmakach, bo jedzenie w tej czesci Chin maja naprawde specyficzne.. Nie mowimy tu o Yangshuo, ktore jest bardzo europejskie i w knajpach predzej mozna dostac pizze niz cos chinskiego. W Guilin jak i calej prowincji wszyscy zajadaja sie malymi slimakami, takimi w czarnych skorupkach, krabikami, krabami i krabiskami, zabami i tego typu miesiwem. Podczas wczorajszego rejsu parka, ktora robila sobie z nami zdjecia zamowila sobie w ramach 'lunchu' polmisek slimakow (ktore koles wydlubywal wykalaczkami z muszelek i zjadal) oraz panierowanych krabikow (z ktorych chlopak odrywal nozki i zjadal caly pancerzyk razem z glowa, a feeeee). W Guilin widzielismy knajpki, przed ktorymi staly akwaria i zywymi rybami, krabami itp itd i mozna bylo sobie 'cos' wybrac, co od razu wrzucali na ruszt - i kolacja gotowa ;)
Jutro mamy w planach kurs gotowania. A wieczorem wyjazd do Hong Kongu sypialnym autobusem. Takim cudem jeszcze nie jechalismy...